Potężne kolejki w placówkach pocztowych, korespondencja niedostarczana na czas, rosnąca liczba reklamacji i kar za opóźnienia, przeładowani listami i nadmiarem obowiązków listonosze i wizja protestów pracowników – ten rok dla Poczty Polskiej (PP) zaczął się fatalnie. Państwowy operator, choć z końcem 2015 r. odebrał swojemu głównemu rywalowi, grupie InPost, cenny kontrakt na obsługę korespondencji sądów, a w efekcie doprowadził do jej wycofania z rynku listów, popadł w poważne tarapaty. Odzyskanie monopolu okazało się pyrrusowym zwycięstwem.
– Rynek pocztowy w Polsce nie jest łatwy, o czym przekonali się nasi konkurenci, którzy wycofali się z niego, pozostawiając swoich klientów bez obsługi, a pracowników bez ostatnich wynagrodzeń – podkreśla Zbigniew Baranowski, rzecznik Poczty.
130 procent normy
Przegrany przez PP w 2013 r. przetarg sądowy, wart 0,5 mld zł, sprawił, że poprzedni zarząd państwowej spółki mocno zredukował zatrudnienie. – Z pracy odeszło 2,5 tys. listonoszy. Dziś, gdy Poczta odzyskała obsługę sądów, ta decyzja odbija się czkawką. PP brakuje ludzi do pracy, a tej przybyło – mówi Bogumił Nowicki, przewodniczący związku zawodowego Solidarność Pracowników PP.
Po wycofaniu się InPostu z rynku listów Poczta odnotowała 17-proc. wzrost obsługiwanych przez siebie listów zwykłych i 12-proc. – poleconych. W konsekwencji pocztowcy zostali obłożeni nadmiarem pracy. – Badania obciążeń pracą wykazały, że w niektórych przypadkach sięgało ono niemal 130 proc., gdzie 100 proc. to normalny, 8-godzinny dzień pracy – wyjaśnia Bogumił Nowicki.
Eksperci potwierdzają, że sytuacja w PP jest trudna. – Na skutek restrukturyzacji zatrudnienia przez poprzedni zarząd teraz brakuje pracowników. Ale Poczta podejmuje intensywne działania, by zapełnić tę lukę. Trwają programy rekrutacyjne, rozbudowywana jest sieć placówek. Powstają one coraz bliżej klientów, w centrach handlowych – zaznacza Krzysztof Piskorski, kierujący Instytutem Pocztowym.