Wynagrodzenia kierowców w przewozach międzynarodowych wynoszą 5–9 tys. zł netto miesięcznie. Wynagrodzenie zasadnicze stanowi tylko 30 proc., reszta to zwolnione z podatku dochodowego i ZUS diety i ryczałty za noclegi, dyżury oraz nadgodziny.
Związki zawodowe alarmują, że taki system pozbawia zabezpieczenia socjalnego kierowców, którzy w razie choroby lub choćby wakacji zostają na gołej pensji wynoszącej 2,1–3 tys. zł. Ministerstwo Infrastruktury proponuje więc, aby wynagrodzenie w postaci diet za podróż służbową zastąpić wyliczeniem przychodu kierowcy na podstawie ogólnych przepisów o delegowaniu pracowników za granicę w ramach świadczenia usług.
Ale to oznaczałoby, że podatek dochodowy i składki ZUS będą płacone aż do osiągnięcia 4443 zł wynagrodzenia liczonego wraz z dodatkami za pracę w godzinach nocnych i nadliczbowych, dyżurami i dodatkiem wyrównawczym do zagranicznej pensji minimalnej. Dopiero nadwyżka byłaby wolna od składki na ubezpieczenie społeczne. Natomiast podatek dochodowy płacony byłby od 70 proc. nadwyżki.
Firmy muszą kierowcom zapłacić więcej, by na rękę dostali oni tyle samo co przed zmianą. – To rewolucja, na którą nas nie stać – mówią przewoźnicy międzynarodowi.
Przedsiębiorca ze Świętokrzyskiego Edward Soboń szacuje, że proponowane przez Ministerstwo Infrastruktury rozwiązania mogą zwiększyć koszty funkcjonowania przewoźników nawet o 40 proc. – Oznacza to, że firmy zostaną zepchnięte do szarej strefy. W branży działam 35 lat i chciałbym pozostać uczciwym pracodawcą, jednak nie wiem, jak firmy działające jako spółki z pełną księgowością będą w stanie dalej funkcjonować przy tak podniesionych kosztach – zastanawia się Soboń. Obawia się, że mali i średni przewoźnicy zbankrutują, a kontrakty przejmą duże koncerny, które oferując swoje ładunki na własnych naczepach, będą na wyśrubowanych warunkach podnajmować indywidualnych przewoźników z ich ciągnikami siodłowymi.